Kiedyś oglądałam bardzo dużo filmów, teraz znacznie mniej, ale nadal bardzo to lubię. Oglądam mniej, ale za to staram się bardziej dobierać repertuar, a potem dłużej integrować w sobie to, co zobaczyłam. Tak było też z „Elegią dla bidoków” Rona Howarda - filmem, który został nakręcony na podstawie autobiograficznej książki J.D. Vance’a, dorastającego w Ohio w Stanach, absolwenta prawa na Uniwersytecie Yale. To, przede wszystkim, historia tego mężczyzny, pokazana na tle jego rodziny - matki, babki, siostry, dziadków. J.D., dzięki swojej determinacji i ciężkiej pracy, a także wsparciu babci, wyjechał z Kentucky na prestiżowe studia prawnicze. A jego droga do tego nie była łatwa, bo wychowywał się z matką uzależnioną od leków i narkotyków, zmieniającą partnerów jak rękawiczki, mocno labilną emocjonalnie i przemocową. Po latach, na progu kariery zawodowej, J.D. wraca do rodzinnego miasteczka, aby po raz kolejny, uchwycić matczyną dłoń, wyciąganą do niego w proszącym o pomoc geście. Jak tym razem się zachowa? Kogo potrzeby postawi na pierwszym miejscu? Jak zrealizuje się jego miłość do matki?
To dla mnie film o drodze dojrzewania i szukania swojej drogi życia, pomimo różnych przeciwności. To historia pokazująca rodzinny system, w którym wiele jest do naprawienia, bo wdarły się do niego różne uzależnienia, a więc i wspóluzależnienia pozostałych członków rodziny. Znajdziemy w niej ilustrację siły rodzinnych przekazów, mitów, wzorców. To też zapis zmagań ze sobą i ze światem kobiety, która jest głęboko nieszczęśliwa i podejmuje nieustanne próby, aby coś zrobić ze swoim życiem. Zobaczymy w nim także losy jej matki, która kocha, jak potrafi, swoją córkę i wnuki i która sama w przeszłości doświadczyła alkoholizmu i przemocy ze strony swojego męża (w tej roli rewelacyjna Glenn Close). I wreszcie, to opowieść o rodzinnej miłości - niedoskonałej, w wielu miejscach poranionej, do bólu prawdziwej, ale jednak miłości. Zobaczcie sami!